Powody (znane mi) są trzy:
Po pierwsze: gdy jesteśmy zestresowani, wystraszeni, zawstydzeni i uaktywnia się sympatyczna część naszego autonomicznego układu nerwowego (ta odpowiadająca za reakcję na zagrożenie: “walka lub ucieczka”). Wtedy to nasza krew gwałtownie wpompowywana jest do naszych naczyń krwionośnych. A że np. na policzkach i na dekolcie nasze naczynia krwionośne są bardzo blisko powierzchni skóry, to skutkuje to czerwienieniem widocznym na zewnątrz.
Po drugie: w naczyniach krwionośnych znajdujących na policzkach, szyi i dekolcie znajdują się receptory wykrywające neurohormony informujące nasze ciało o zagrożeniu. Te obszary ciała będą zatem mocno reagować na postrzegane lub doswiadczane zagrożenie.
Po trzecie (wyjaśnienie bardziej ewolucyjne): rumienienie się miało i nadal ma ogromne znaczenie społeczne. Pozwalało ono nam rozpoznać, czy ktoś ma wobec nas dobre zamiary, czy można mu zaufać, czy knuje coś za naszymi plecami. Przetrwaliśmy dzięki rozpoznawaniu tych właśnie sygnałów (w ogóle dzięki szybkiemu wyłapywaniu sygnałów, jakie wysyłała twarz drugiego człowieka). Ale też dzięki emitowaniu ich. Rumienienie się na twarzy i w jej okolicach nam się wszystkim po prostu ewolucyjnie opłacało. A to, co nam się opłacało, przetrwało do dziś.