Terapeuta potrzebuje umieć przesuwać się w sobie. Pielęgnować wewnętrzną ruchliwość myśli, emocji, impulsów, perspektyw. Wiedzieć, że zawsze istnieje w człowieku potencjalność, która przekracza realność. A równocześnie i to, że bez zrozumienia realności nie wkroczymy w to, co możliwe i bardziej dostrojone do naszego serca.
Terapeuta potrzebuje być skałą i rzeką, równocześnie. Być oparciem dla chybotliwości wyłaniających się z cierpienia i przepływem dla wszystkiego, co rzuca nowe światło na możliwe rozwiązania.
Terapeuta musi być wewnętrznie różnorodny. Mieć dobry kontakt z własnym cieniem, by nie zaciemniał on jasności w świecie klienta. Równocześnie terapeuta potrzebuje mieć intymną relację ze swoim światłem, bo nie ma nic bardziej trującego niż światło, które dusimy w sobie.
Terapeuta potrzebuje stale badać, gdzie i w jakich okolicznościach zasnęła jego dusza. Potrzebuję umieć budzić się do życia, spoglądać na nie świeżym, zaskoczonym okiem. Terapeuta potrzebuje też żywych i trwałych relacji, które będą mu mówiły: „znowu zasnęłaś/zasnąłeś”. Bo tylko wtedy będzie dobrym, opiekunem zaśnieć, które ktoś odda mu w jego terapeutyczną opiekę. Nie wystraszy się ich. Przyjmie je po prostu jako realność, która nie jest końcem tego, co jest możliwe.
Te kilka myśli przyszło mi do głowy po doświadczeniach własnych (formie rozwoju terapeuty w szkole systemowej, alternatywie dla psychoterapii terapeuty). Doświadczenia własne z Marią Kasprowicz to przestrzeń dla zaistnienia magii. I każdorazowo dotknięcie realności, które jest stanięciem w progu preferowanych potencjalności.