(Choć większość tekstów piszę bardzo długo; ten powstał dosłownie w przeciągu godziny. Bardzo jednak chciałam, tak zupełnie spontanicznie, podzielić się tymi przemyśleniami z Wami)
Jest (dziś) samo południe, siedzę w fotelu z widokiem na poznańskie kamienice. Trwa moja własna psychoterapia.
“Odkrywam, że muszę zaprosić do życia więcej kolorów, smaków, zapachów… Nie, nie że muszę… CHCĘ, chcę zaprosić do swojego życia więcej kolorów, smaków…” – mówię do mojej terapeutki.
“Zatrzymajmy się tu na chwilę – słyszę jej głos. – dlaczego w sumie pani się poprawiła? Co złego w tym, że pani MUSI?”
“Musieć coś to przymus, a chęć to wybór” – odpowiadam.
“A co, pani Sabino, jeśli pani – z tym swoim temperamentem, pasją, własnie “MUSI”, a nie “CHCE”?”.
W sumie – dociera to do mnie w tej samej chwili – co w tym złego, że „muszę”? I może ja naprawdę „muszę”, a nie “chcę” .
Do końca dnia uśmiecham się (choć nieco ponuro) do pomysłu, że jakaś koncepcja miałaby przycinać mi mój własny temperament. Długo myślę o tym moim psychologicznym auto-cenzurowaniu. O hiperpoprawności. I chęci bycia idealną psycholożką. I nagle dociera do mnie, że ja w tę hiperpoprawność jednak zupełnie nie umiem. I chyba nigdy szczególnie nie umiałam.
Uczę się psychologii dokładnie 22 lata. Od kiedy zaczęłam ją studiować, pochłaniam niesamowite ilości książek. Zaliczyłam dziesiątki konferencji i szkoleń. Mam za sobą setki (może tysiące?) godzin wysiedzianych na uniwersytetach, w ośrodkach, na stażach, superwizjach i interwizjach. To wszystko razem wzięte nie dało mi jednak pełni merytorycznego spokoju (a wręcz pogłębiło mój niepokój).
Przeżyłam w ciągu tych 22 lat odchodzenie do lamusa niektórych diagnoz, pojawianie się zupełnie nowych i migracje tych istniejących po różnych kategoriach psychopatologii (prześledźcie chociażby trajektorie diagnozy OCD lub PTSD lub niespójne losy diagnozy cPTSD). Doświadczyłam posługiwania się w gabinecie etykietami popularnonaukowymi, które – choć nigdy nie zyskały statusu naukowych – układały wielu ludziom ich przynależność w świecie (z – tak kontrowersyjnym ostatnio – konceptem WWO na czele). Odnotowywałam uwielbienie dla klinicznych diagnoz, które odciągało wielokrotnie (i na długie lata) ludzi od esencji ich cierpienia (i w sumie robiło więcej złego niż dobrego). Uczyłam się, superwizowałam, terapeutyzowałam u ludzi, którzy byli blisko metod zweryfikowanych naukowo i od takich, które od nauki się jawnie odcinały (wybierałam jednak zawsze osobę i jej mądrość, nie tytuły przy nazwisku). Przez lata zgłębiałam nurt terapii mocno zweryfikowany naukowo, który wypuszczał “profesjonalistów” zupełnie nieprzygotowanych do pełnienia swojej roli zawodowej. Moja pierwsza szkoła psychoterapii miała status średnio naukowej w Polsce, za to jednej z najbardziej naukowych w Niemczech (czyżby nauka była bardziej zregionalizowana niż mi się wydawało?). Obecnie zaś uczę się metody, którą na jednych konferencjach opisują jako najrzetelniejszą naukowo, a na zupełnie innych jako dziwactwo (w moim gabinecie zaś (i w moim życiu) tej metodzie zawdzięczam naprawdę sporo).
Jestem zatem – po 22 latach obrastania w znaki zapytania, sprzeczności, paradoksy i merytoryczne pożegnania – bardzo niepoprawna w mojej pracy. Chcę by terapia działała. Nie chcę za to, by fundowała pomnik jakiemuś konkretnemu nurtowi lub istotności statystycznej (czy meta-analizom). Jestem za to za integrowaniem wiedzy naukowej z osobistym ugruntowaniem. Za lewo- i prawopółkulowością mojej pracy (choć i pojęcie prawo- i lewopółkulowości ma też już oczywiście sporo przeciwników). Za cyframi i sercem. Za racjonalnością i intuicją. Razem. W ścisłej współpracy.
Najlepsze co terapeuta może dla siebie (i swoich klientów) zrobić to – według mnie – stały rozwój i poszerzanie wiedzy, dobra terapia własna (tak często pomijany w drodze do zawodu psychoterapeuty punkt), zaufany superwizor i mentoring od niemal pierwszego dnia pracy. Metody ugruntowane naukowo są bowiem w stanie osadzonego, świadomego siebie terapeutę zaprowadzić w jego pracy daleko. Same jednak metody potwierdzone naukowo włożone w ręce terapeuty odciętego od siebie (i od innych) mogą zrobić w najlepszym wypadku… nic.
Trzymam zatem kciuki za wszystkie Wasze niepoprawne “muszę”, za Wasze własne drogi i za Wasze również “nienaukowe” odkrycia. Szukajcie swojego gruntu, swojego spokoju w merytorycznym niepokoju i nie pozwólcie teoriom ucinać niczego z Was samych.
Comments 1